Olivia Wilde wyjaśnia odejście Shii LaBeoufa z Don't Worry Darling: „Musiał odejść”
Kazimierz Serafin 13 września 2025 0 Komentarze

Ultimatum na planie i decyzja, która zmieniła obsadę

Na kanapie u Stephena Colberta padły słowa, które domknęły najgłośniejszą zagadkę wokół Don't Worry Darling. Olivia Wilde opisała, dlaczego w przedprodukcji filmu pożegnała się z Shią LaBeoufem. Nie mówiła w ogólnikach. Potwierdziła, że sprawa doszła do punktu, w którym aktor postawił ultimatum: „albo on, albo Florence Pugh”. Reżyserka wybrała swoją główną aktorkę. „Musieliśmy go zastąpić. To nie miało prawa zadziałać” – stwierdziła w rozmowie z Colbertem.

Wilde podkreśliła, że ceni talent LaBeoufa, ale współpraca rozbijała się o styl pracy i oczekiwania wobec planu. Jej zdaniem aktor „nie chciał być częścią produkcji w sposób, w jaki ona lubi pracować”. Mówiła o zasadach, które mają gwarantować bezpieczną i spójną atmosferę, szczególnie przy thrillerze psychologicznym, gdzie napięcie i intensywność gry są wysokie.

Zastępstwo znalazło się szybko. Rolę przejął Harry Styles, który dołączył do ekipy już po rozpoczęciu przygotowań. Potem było o nim głośno nie tylko z powodu występu, ale i prywatnej relacji z reżyserką. Dla produkcji najważniejsze było jednak, że obsada stanęła na nogi i pracowała w konfiguracji, którą Wilde uważała za najlepszą dla projektu.

Ta publiczna narracja to zwrot po miesiącach rozbieżnych wersji. Przez długi czas mówiono o „kolizji terminów” LaBeoufa. Późniejsze wywiady sugerowały, że reżyserka rozstała się z aktorem przez jego zachowanie niepasujące do standardów na planie. Teraz Wilde sformułowała to wprost: chodziło o nieprzystające metody twórcze i brak zaufania do współpracy, którą miała prowadzić.

Faktyw, spór o semantykę i tło medialne

Wątek „czy odszedł, czy został zwolniony” stał się osobną miniaferą. Colbert zapytał o to bez owijania. Wilde odpowiedziała: „Musieliśmy go zastąpić”, dodając, że to, czym różnią się słowa „odszedł” i „zwolniono”, to w praktyce semantyka. Ona czuła, że ekipa idzie dalej bez niego; on – że się wycofuje, bo film nie powstaje w warunkach, których oczekiwał. Te dwie interpretacje mogły istnieć równolegle, ale ostatecznie doszło do jednego: zmiany obsady.

LaBeouf wcześniej bronił swojej wersji. W korespondencji ujawnionej mediom pokazywał, że chciał więcej prób i innego rytmu przygotowań. W sieci pojawiło się też krótkie wideo, w którym reżyserka zwracała się do niego w koleżeńskim tonie, prosząc o danie współpracy kolejnej szansy i wspominając „Miss Flo” – frazę, która rozgrzała komentarze o relacjach na planie. Ten materiał stał się paliwem dla tezy, że odejście nie było jednoznacznym „zwolnieniem”.

Na tym tle ważny jest szczegół z programu Colberta: Wilde jednoznacznie potwierdziła, że kluczowy był konflikt dotyczący pracy z Florence Pugh. Ultimatum „on albo ona” to rzadko spotykana deklaracja w Hollywood – zwykle takie rzeczy zostają w mailach i gabinetach producentów. Tu trafiły prosto do obiegu medialnego.

Kalendarium też ma znaczenie. LaBeouf był ogłoszony w obsadzie w 2020 roku, kiedy produkcje kręciły pod pandemiczną presją i ciągłymi przesunięciami. Kilka miesięcy później z projektu odszedł, a jego miejsce zajął Styles. Dla studia oznaczało to przebudowę harmonogramu i przygotowań. Dla reżyserki – przepięcie całej chemii obsady. Dla widzów – kolejną warstwę narracji, która zaczęła żyć własnym życiem, wykraczając daleko poza sam film.

To, jak film był później promowany, też nie pomogło w tonowaniu emocji. Festiwal wenecki przyniósł mnóstwo memów i hipotez – od uśmiechów na czerwonym dywanie po rzekome incydenty na widowni. Florence Pugh ograniczyła udział w części wydarzeń prasowych, co od razu odczytano jako sygnał napięć w zespole. Produkcja żyła pod lupą internetu, w którym każdy gest stawał się argumentem w czyjejś układance.

W tle przewijał się jeszcze jeden trop: sprawa współpracy przy teledysku Love Me Like You Hate Me Rainey Qualley, w którym wystąpił LaBeouf. Branżowe media sugerowały, że napięcia między reżyserką a aktorem wykraczały poza jeden tytuł. Żaden z bohaterów nie zrobił z tego osobnego publicznego sporu, ale kontekst ten stale wracał w relacjach prasowych.

Wilde, tłumacząc się u Colberta, próbowała zamknąć te nawisy i sprowadzić sprawę do sedna: bezpieczeństwo zespołu, wspólne zaufanie, spójność metody. Jej słowa dobrze wpisują się w szerszą debatę, która w ostatnich latach przetacza się przez plan filmowy: jakie standardy zachowań są do przyjęcia, jak daleko można iść w imię „metody” aktorskiej i kiedy twardy styl pracy przestaje być cnotą, a staje się ryzykiem dla atmosfery i efektu.

Po stronie LaBeoufa stoi argument rzemiosła: wielu aktorów lubi intensywne, konfrontacyjne przygotowania i długie próby, bo wierzą, że to wyciska z roli maksimum. Po stronie reżyserki – odpowiedzialność za komfort całej ekipy i ton pracy, który nie wyklucza nikogo, szczególnie kluczowych aktorów. Gdy dodać do tego różny temperament, napięty kalendarz i presję oczekiwań wobec głównej roli Florence Pugh, dostajemy mieszankę, w której wystarczy iskra, by wszystko się rozjechało.

Nie bez znaczenia jest to, jak takie konflikty rezonują z rynkiem. Don't Worry Darling miało na starcie wielką rozpoznawalność, ale dyskusja o kulisach często przykrywała rozmowę o samym filmie: o retro-utopii na kalifornijskiej pustyni, kontrolowanym świecie i roli, którą gra Pugh. Z perspektywy promocji to broń obosieczna: szum zwiększa zainteresowanie, ale potrafi też narzucić widzom narrację, przez którą oceniają dzieło.

Box office pokazał, że widzowie i tak przyszli do kina. Film zarobił globalnie dziesiątki milionów dolarów, czyli wynik solidny jak na oryginalny thriller. Recenzje były mieszane, ale gra Pugh i strona wizualna zgarniały pochwały, nawet jeśli fabuła dzieliła krytyków. To ważne w kontekście wywiadu Wilde: jej priorytetem, wygląda na to, było stworzenie warunków, w których właśnie ta oś filmu – Pugh i jej postać – wybrzmi najmocniej.

Warto zauważyć, że Wilde w rozmowie z Colbertem nie sięgnęła po osobiste wycieczki. Trzymała się ramy zawodowej: styl pracy, chemia, zaufanie. Dla branży to sygnał, że oficjalna linia komunikacji jest zamknięta, a film ma żyć dalej bez bagażu kłótni. Czy to uciszy spór o „kto kogo”? Pewnie nie. Ale zmienia proporcje: mniej plotek, więcej konkretu o tym, dlaczego decyzje zapadły takie, a nie inne.

Historia Don't Worry Darling to dziś nie tylko fabuła na ekranie, lecz także lekcja o zarządzaniu projektem w epoce, w której każdy SMS może trafić do mediów, a każde nagranie z planu – do sieci. Ultimatum, które usłyszała Wilde, stało się testem: czy stawiać na stabilność zespołu, czy ryzykować, że spór przerodzi się w długotrwały konflikt. Wybrała stabilność i jasne podporządkowanie planu wizji reżyserki.

Na poziomie szerszej kultury pracy na planach filmowych to wciąż świeże pole. Producenci i reżyserzy coraz częściej mówią o „regułach gry”, które nie są tylko checklistą BHP, lecz praktyką codziennych decyzji. Gdy główny aktor ma zastrzeżenia do koleżanki z planu – lub odwrotnie – to nie jest już prywatna wymiana zdań, lecz kwestia zarządzania ryzykiem, reputacją i jakością finałowego produktu. W tym świetle słowa Wilde o „musieliśmy go zastąpić” brzmią nie jak osąd charakteru, lecz jak komunikat o priorytetach.

To, co wydarzyło się wokół Don't Worry Darling, pewnie jeszcze długo będzie rozkładane na czynniki pierwsze na zajęciach z produkcji filmowej: jak planować komunikację, jak reagować na przecieki, kiedy i jak mówić o kulisach. Z perspektywy widza najciekawsze może być jednak to, że ostatecznie na ekranie liczy się spójność i wiarygodność relacji między postaciami. Jeśli decydujący głos miała tu główna rola Florence Pugh i komfort pracy całej ekipy, łatwiej zrozumieć, dlaczego reżyserka uznała, że dalsza współpraca z LaBeoufem nie przyniesie filmowi korzyści.

Po wizycie u Colberta wątek „dlaczego” dostał wreszcie wyraźne ramy: ultimatum, odmowa rezygnacji z kluczowej aktorki, zamiana obsady i komunikat o niezgodnych metodach. Reszta – interpretacje, domysły, boki promocji – to już echo tamtej decyzji. Film trafił do widzów, a jego kulisy stały się oddzielną opowieścią o tym, jak wygląda dziś ryzyko twórcze w mainstreamowym Hollywood.